Zawsze miałam zamiłowanie do kontuzji. Oczywiście żadnej nie zrobiłam sobie specjalnie, to nie tak, że jest we mnie dusza masochisty, nie. Po prostu mam tendencję, by robić sobie krzywdę - wychodząc z uczelni, potykając się na prostym chodniku, zeskakując z balkonu na parterze. Dwa lata temu po raz pierwszy trafiłam z nogą do gipsu, a później w ortezę. Tak właśnie powstał tekst, który teraz możecie przeczytać.

I wiecie co? Minęły dwa lata, a on dalej jest aktualny. Niestety.

CZŁOWIEK GORSZEGO SORTU



Zdarzył się wypadek. Mnie się zdarzył. W sumie nic nowego, nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz. Znów byłam jak skoczek, bez telemarku i ze złym wyjściem z progu. Dosłownie. Zdarza się każdemu, ale nie każdy trafia później na izbę powypadkową i na sześć tygodni zostaje uziemiony w domu, w pełni zależny od rodziny - bo o kulach niczego sobie nie przyniosę, bo w sumie zawadzam i marnie idzie mi poruszanie się po domu, bo odbijam się od ścian i tracę równowagę. Słowem: koszmar! I kiedy już poczułam się żałośnie, bo sobie nie radzę, bo sama nigdzie się nie ruszę i potrzebuję pomocy... pojawiły się one. Spojrzenia. 

Poszłam do przychodni. Ten kawałek drogi z domu do lekarza, który zwykle zajmuje mi pięć minut, tym razem zajął mi ponad dwadzieścia. Musiałam pokonać czterdzieści pięć schodów w moim bloku, zrobić drogę naokoło i podejść pod przychodnię, gdzie czekało mnie kolejne trzydzieści schodów. W ortezie i o kulach to naprawdę męczące - nie tylko dla nóg, ale przede wszystkim dla rąk. Stwierdziłam, że nie ma mowy i podeszłam do windy, którą parę lat temu zamontowali z boku przychodni, właśnie dla osób, które mają problem z poruszaniem się. Nie da się ukryć - do takich osób na chwilę obecną należę. Zadzwoniłam po pielęgniarkę, chwilę poczekałam, wjechałam do góry, a potem poszłam do mojej pani doktor. Spoko, wizyta jak każda inna. A przynajmniej tak było do momentu, kiedy nie wyszłam od lekarki i nie postanowiłam wyjść z przychodni. Poprosiłam pielęgniarkę, żeby ze mną zjechała na dół - samemu nie wolno. I kiedy tak na nią czekałam, stojąc przy windzie, to dwie starsze panie, z czego jedna była o lasce, spojrzały na mnie tak, że odechciało mi się wszystkiego. Naprawdę spojrzenie może wiele pokazać człowiekowi, słowa są nieważne.

Czułam się żałośnie, a ich spojrzenia tylko mnie w tej żałosności utwierdziły - poczułam, że nie wolno mi, młodej dziewczynie, mieć problemu z nogą, chodzić o kulach, jeździć windą, przeznaczoną dla niepełnosprawnych. Po prostu mi nie wolno i jakim prawem robię coś, czego nie mogę? A jednak, zamiast udawać, że wszystko jest w porządku i męczyć się na schodach, z ortezą i kulami, postanowiłam przeciwstawić się temu, że młody = zdrowy i poprosiłam o pomoc. Trochę schowałam dumę do kieszeni, bo zwykle dzielnie odpowiadam, że nic mi nie jest, wszystko w porządku, radzę sobie dobrze i nie, nie potrzebuję pomocy, a potem chce mi się przeklinać i płakać, tylko nie wiem czy w tej samej kolejności. Bo tak długo próbowałam być dzielna, że w końcu zawsze muszę sobie radzić sama. Bo sama do tego doprowadziłam.

Prosto z przychodni wstąpiłam do sklepu. Tam też spotkałam się z czymś, co mnie... no sama nie wiem, przeraziło?, może zasmuciło. Pomijając fakt, że nikt się nie przesunie czy nie ustąpi miejsca, zdarzyło się jeszcze, że jakaś starsza pani (sic! znowu ktoś starszy!) najpierw potraciła moją kulę torbą, a potem kolejna babka, która przechodziła obok, wjechała w jedną z moich kul, kiedy stałam przy półkach z książkami na promocji. No kurde! Naprawdę nie da się uważać na osobę niepełnosprawną? I nie, to nie był przypadek. Stałam z boku, zajmując jak najmniej miejsca przy przejściu, spokojnie można było przejść obok mnie i nie zahaczyć. Ale nie, bo po co. Zahaczyła wózkiem i jeszcze się odwróciła i spojrzała na mnie tak, że naprawdę wszystkiego mi się odechciało.

Jeden dzień. Wystarczył jeden dzień, by odechciało mi się wszystkiego, a zwłaszcza wychodzenia z domu w obecnym stanie. Przynajmniej w domu nikt nie patrzył na mnie wilkiem, bo jednak wszyscy rozumieli, że stało się, skręciłam kostkę, uszkodziłam więzadło i potrzeba mi gipsu. Całe szczęście gips szybko zamienił się w dużo wygodniejszą ortezę, no ale sześć tygodni pewnego unieruchomienia to jednak... jakieś pięć tygodni za dużo. Gdy kilka razy jechałam autobusem to były to bardzo pouczające podróże, nawet jeśli na maksymalnie pięć przystanków. Dlaczego? Ano dlatego, że ludzie zwykle nie ustępują miejsca osobie w jakimś stopniu niepełnosprawnej, a poza tym albo odwracają głowę i udają, że nic nie widzą, albo po prostu patrzą wilkiem.

Nie wiemy, jak to jest, dopóki sami tego nie doświadczymy. To tyczy się wielu spraw, nie tylko takiej niepełnosprawności, której zresztą nikomu nie życzę. Codziennie każdy z nas boryka się z jakimiś problemami, mniejszymi lub większymi, ale to zawsze będą problemy. Kiedy jedziemy autobusem po całym dniu w pracy czy na uczelni, chcemy odpocząć na miejscu siedzącym. Wiem o tym, bo ja też wchodzę do autobusu i szukam takiego miejsca dla siebie. Gdy siedzę na uczelni od ósmej do osiemnastej to, nawet jeśli siedzę w ławce przez te dziesięć godzin, to i tak jestem zmęczona. Nie fizycznie, a psychicznie. Chcę odpocząć. Ale wiem, że kiedy do autobusu wsiada osoba o lasce czy o kulach to moim obowiązkiem jest ustąpić mu miejsce. Z zasady i dobrego wychowania. A dlaczego? Bo kiedy autobus szarpnie, to takiej osobie, już i tak osłabionej, bo opierającej całą siłę ciężkości swojego ciała na jednej nodze, jest dużo trudniej się złapać czy utrzymać równowagę. Wiem, bo sama tego doświadczam. Nie mogę stać na nogach i o kulach, nie trzymając się, a kiedy kierowca szarpnie, to mogę nie dać rady utrzymać się tej jednej rurki. Właśnie przez takie szarpnięcie wylądowałam w gipsie, a nie z opatrunkiem - bo wracając z uczelni, ledwo stąpając na nogę, nie miałam miejsca siedzącego, a kiedy kierowca szarpnął - szarpnęło również tą nogą i tylko coś w niej strzeliło. Mój błąd, bo mogłam poprosić kogoś o ustąpienie miejsca. Ale czy na pewno? Kto ustąpi miejsce dwudziestolatce, w dodatku w zatłoczonym autobusie, w godzinach szczytu?

Chodziłam o kulach tylko, a może i aż, sześć tygodni. Nabrałam pokory i chociaż wcześniej zawsze ustępowałam miejsca osobom niepełnosprawnym, zawsze starałam się traktować ich z szacunkiem, ale teraz... Cóż, nabrałam jeszcze większego szacunku. Ja musiałam sobie radzić sześć tygodni, w dodatku wychodząc z domu tylko od czasu do czasu. Większość z nich musi radzić sobie na co dzień, w normalnym życiu - idąc do szkoły czy pracy, w autobusie, sklepie i innych miejscach publicznych. Teraz to nie tylko szacunek, ale również podziw - mimo przeciwności losu, radzić sobie z tym, z czym wiele pełnosprawnych osób ma problem.

Kochani, jeśli widzicie osobę niepełnosprawną w autobusie, tramwaju czy innym środku komunikacji miejskiej, a macie taką możliwość - ustąpcie miejsca. Często tacy ludzie nie podejdą i nie poproszą o miejsce, które im się należy. Rozejrzyjcie się i wstańcie, by taka osoba mogła usiąść. Ty masz dużo siły - ona może się nie utrzymać podczas gwałtowniejszych manewrów kierowcy czy maszynisty. A jeśli jesteście gdzieś i jest przed wami osoba niepełnosprawna - czy to o kulach, czy na wózku - nie klnijcie, że wam się śpieszy, a ona zajmuje pół drogi. Taka osoba chce funkcjonować normalnie, a nie zamknięta w czterech ścianach, bo coś jej się stało.

Czasem trzeba spojrzeć na sytuację z dwóch stron. A osoby niepełnosprawne to osoby normalne, często mające więcej siły i samozaparcia niż inni. I nie zapominajcie, że nie ma ludzi gorszego sortu. Wszyscy jesteśmy równi.