unsplash.com

Od zawsze wiem, że skoro mogę to tworzę, a jeśli tworzę, to znaczy, że po prostu mogę, bo nikt mi nie zabronił. Wiecie, póki jesteśmy w wolnym kraju to jeszcze możemy (prawie) wszystko robić, gdy mamy czas wolny. Pisać, rysować, jeździć na deskorolce, oglądać porno. Dopóki to sprawia nam radość to nikt nie powinien się w to wtrącać. A co, jeśli nagle nasze największe hobby zamieni się w koszmar? Jak wtedy się zachować? Przekreślić lata tworzenia czy jednak zmusić się, bo tak wypada? 

Długo zastanawiałam się co zrobić, czy w ogóle coś z tym zrobić. Zmuszać się czy przeczekać? Wziąć się w garść czy odpuścić? Bywały momenty, że pragnęłam walić głową w ścianę, ewentualnie wziąć laptop w półtorej ręki (bo jedna nie jest w pełni sprawna) i wyrzucić go przez balkon, bo nie dość, że ostatnio tworzenie nie sprawia mi żadnej radości, to jeszcze laptop w siedemdziesięciu pięciu procentach przypadków zwyczajnie mnie denerwuje, buntuje się, zawiesza... Nie oszukujmy się - to nie napawa optymizmem i nie motywuje do dalszego działania. Bardzo długo nie wiedziałam co dalej, coraz częściej zaczęłam zastanawiać się, że może to już koniec? Może najwyższa pora postawić świeczkę i powiedzieć, że oto właśnie nadszedł ten moment, by pożegnać się z tym blogiem, z czytelnikami i z całą resztą, która do tej pory sprawiała mi samą przyjemność, a nagle stała się przykrym obowiązkiem...


Nie będę ukrywać, że ostatnie miesiące minęły mi paskudnie - nie dość, że cały semestr (znowu) męczyłam się z jednym z najkoszmarniejszych przedmiotów na moim etapie studiów, tak później dołączyły do tego problemy z lekarzami, z początkiem roku musiałam pożegnać się z moim ukochanym psem, a teraz jeszcze okazało się, że mam uszkodzoną chrząstkę trójkątną w lewym nadgarstku i mam ją usztywnioną od trzech tygodni, jeszcze przez kolejne trzy, co powoduje niesamowite trudności w pisaniu czegokolwiek na laptopie - ani blogu ani opowiadań ani czegokolwiek innego. Utknęłam w martwym punkcie twórczego myślenia, bo nawet jeśli z ręką jest troszkę lepiej to znowu nie mam ani jednego pomysłu, by ruszyć dalej z czymkolwiek, a każda próba napisania czegoś kończy się fiaskiem - wszystko wydaje się być toporne, ciężkie, nie do przebrnięcia. Kto kiedykolwiek coś tworzył ten pewnie wie, jakie to okropne uczucie, gdy chcemy, ale nie możemy, albo - co gorsza - nie wychodzi nam tak, jakbyśmy chcieli.

Do pisania zabieram się co chwilę - czasem na luźnych kartkach, czasem w zeszycie, ostatnio na Facebooku, w prywatnych wiadomościach do samej siebie. Korzystam z tych nagłych, chociaż niesamowicie krótkich przypływów weny, bo wiem, że jeśli raz stwierdzę "e tam, później też mogę" to nie będę mogła, bo pomysły gdzieś się stracą, zmienią się, już nie będą tak dobre, jak te pierwsze. Postanowiłam walczyć, w końcu ten blog to ostatnie prawie cztery lata mojego życia, kawał czasu i ogrom różnego rodzaju wspomnień, mniejszych bądź większych.


... początkowo dopadło mnie jedynie twórcze zmęczenie. Myślałam sobie, że niedługo mi minie, za tydzień, za dwa, ale wreszcie minie, a ja wrócę do normalnego pisania. Ale to trwało dłużej, ja zaczęłam się zmuszać do tworzenia przynajmniej jednego postu miesięcznie, aż w końcu dałam sobie spokój, schowałam głowę pod poduszkę i uznałam, że najwyższa pora skonać, wraz z tym blogiem. Zmęczenie trwało i trwało, nie dawało spokoju, męczyło, jak nigdy wcześniej. W końcu nadszedł moment, gdy postanowiłam zrezygnować, ale... nie potrafiłam.

Humanistka na obcasach, a wcześniej cantus cycneus stała się dla mnie czymś więcej niż tylko jakimś sobie blogiem. To moje małe miejsce w sieci, chociaż wciąż szukam sposobu, by wyglądało tak, jak sobie je wyobraziłam. Nie zamierzam się jednak poddawać, bo wiem, że mi nie wolno - włożyłam w to dużo serca, masę pracy i niewyobrażalnie dużo czasu, o czym zresztą wiedzą moi bliscy znajomi, którym swego czasu ciągle trułam na temat bloga, blogowania, nowych tekstów, pomysłów czy zdjęć, których szukam bądź potrzebuję. Teraz mieli przerwę, tak jak i ja zrobiłam sobie przerwę od blogowania, a przynajmniej częściową przerwę.

Teraz jednak biorę się w garść i wracam do blogowania, ale przede wszystkim wracam do tworzenia po swojemu. Sama trochę zniszczyłam swoją pasję i zamierzam to naprawić. Bo mam swoją małą misję.



Brzmi dosyć zabawnie, prawda? Ale to moja mała misja w walce o bloga i pasję, którą się stał. Przecież to miała być radość, zabawa. Przyjemność z tworzenia, łączenie czegoś przyjemnego z czymś, co było dla mnie pożytecznym - publikowaniem moich przemyśleń, mojego spojrzenia na świat. Nawet jeśli ktoś się ze mną nie zgadzał, nawet jeśli kogoś coś nie interesowało - bywały przypadki, w których ktoś dowiedział się o czymś dzięki mnie, czy takie, gdy udało mi się kogoś przekonać do mojego zdania. Dzięki blogowaniu poznałam wielu fantastycznych ludzi, ale - przede wszystkim - znalazłam sposób, by połączyć kilka pasji w jedno. Głupio byłoby teraz zrezygnować, poddając się bo tak, bo coś się skomplikowało.

Postanowiłam zawalczyć i nie poddawać się, a moja Misja: Bloger, jest niczym innym, jak stanięciem twarzą w twarz z własnym lenistwem czy kolejnymi drobnymi kryzysami. Czas odrzucić nie chce mi się i pozbyć się może później czy a co jeśli się nie spodoba?, a w końcu - po prawie czterech latach ciągłego blogowania - zacząć eksperymentować z tym, co tworzę i ze sposobem, w jaki to robię. Może nowy pomysł? Nowy sposób? Nowy styl?

Muszę spróbować zrobić wszystko, by depresja blogera poszła w zapomnienie.